Ostatni dzień rehabilitacji. Same ćwiczenia raczej były miłe do wykonywania, ale jazda na drugi koniec Warszawy zajmował mi ponad godzinę w jedną stronę. Łącznie wychodziło 3,5 godziny przed pracą. Do domu wracałam po dziewiętnastej, a czasami później jak jeszcze szłyśmy z koleżanką po pracy na siłownię. Już nie te lata...
Duże zaległości, niestety.
Ale były ważniejsze rzeczy niż pisanie na blogu. Na zdrowe jedzenie także nie miałam czasu. Chociaż poniedziałek jeszcze nie zapowiadał nic złego, a nawet zaczął się dosyć zdecydowanie dietetycznie.
Muszę wymyślić jakiś patent co zrobić na okresowy wilczy apetyt. Cały miesiąc daję radę, a potem przychodzą 3-4 dni i jem wszystko co się rusza lub nie i najlepiej aby składało się z czystych węglowodanów.
Jak to piątek, bezmięsny. Nie jest to dla mnie specjalne wyrzeczenie. Bywa i tak, że tygodniami nie jem mięsa, bo nie mam ochoty. Za to pączka nie umiałam sobie odmówić. Niestety.
Na obiad był gotowany pstrąg, brązowy ryż i surówka z kiszonej kapusty.
We czwartek zapomniałam telefonów i nie miałam czym zrobić zdjęć. A było niegrzecznie (nawet kebab pojawił się).
Żeby nie zostawić pustej strony wrzucam zdjęcie z sobotniej giełdy minerałów. Jak ktoś jest w Warszawie polecam OSiR na Nowowiejskiej 37B.
Dzielnie walczyłam do 12.00 ale w końcu nie wytrzymałam i poszłam do sklepiku po pączka. Na szczęście wszystkie zostały wysprzedane. Zazwyczaj i o 16 można jeszcze je kupić więc byłam dosyć zdziwiona. Widać taki dzień, że większość potrzebowała się pozytywnie doładować.